Remanenty z grudnia 2019: „Pan T.” czyli bunt inteligenta

Słusznie twierdzi dziś młodszy Tyrmand, że dużą część opowiedzianej w filmie „Pan T.” historii wzięto z kilku książek Leopolda Tyrmanda, jego ojca. Klimat, pewne chwyty epickie prawie żywcem przeniesiono z „Życia towarzyskiego i uczuciowego”, chyba najlepszej książki Tyrmanda.

Szczególnie wyraźnie widać to w ujęciach hotelu dla „dziennikarzy piszących”, które to miejsce nie odbiega od opisu „mieszkania” Tyrmanda w czasach biedy i braku dochodów czyli w budynku YMCA w Warszawie przy ul. Konopnickiej 6. Dalej jednak film opowiada równolegle dwie historie, z których druga jest zupełnie niezrozumiała i w istocie niepotrzebna. Drugi wątek dotyczący wizji terrorystycznej jest impresją nie wartą wspominania i śmiało można by go z filmu usunąć.

Kilka wątków związanych z polityką lat 1945-1953 tworzy złudną atmosferę pure non-sensu i wizji, w której zwykli ludzie mogli spotkać tow. Bieruta w toalecie. Ta licencja jest zresztą spójna i buduje obraz wykrzywionej rzeczywistości wczesnego PRL-u jako nieznośny bo głupi, a także wyłącznie zakłamany. Nie, Polska tamtych czasów będąc załgana, była śmiertelnie poważna a dla niektórych wręcz do grobowej deski. Współpraca z organami dla  większości tzw. elit była warunkiem przeżycia zaś dla wybranych drogą do luksusu i władzy.

Jednak „Pan T.” Pokazuje pewien rys głębszy. Chodzi o status ludzi z warstwy inteligenckiej. To prawie niezawoalowana krytyka inteligentów, bo inteligencji już przecież po 1945 roku nie ma, są intelektualiści. Rys inteligencji bez ludzi inteligentnych, która to warstwa za moment przekształci się w etos i postaci intelektualistów. Stąd już tylko krok do dzisiejszej sytuacji, która za pewnik przyjmuje nieprawdę, iż każdy może być artystą, pisarzem czy malarzem. Tu nasłany przez Urząd Bezpieczeństwa Publicznego aplikant inteligencji nie daje rady. Mimo mocnego zaangażowania jest człowiekiem jednak uczciwym i wycofuje się z przygody „dziennikarskiej” uczciwie, z honorem jakby kiedyś powiedziano. Okazuje się, że nie wystarczy chcieć i mieć protektora, czyż nie gorzka to konstatacja?

Paweł Wilczak doskonale grający rolę niepiszącego dziennikarza czy piszącego do szuflady pisarza,  uczy swą młodocianą kochankę zasad języka, stylu  i tworzenia treści pisanych; uczy literalnie, po belfersku, wg starych sprawdzonych zasad.  To również figura przenośna, która wydaje się mówić ustami T., żeby książka była dobra, trzeba zainteresować czytelnika, trzeba mu coś obiecać i odkrywać rzecz po kawałku. Jakie to  proste i jednocześnie inne niż dalszy ciąg losów inteligencji pracującej i piszącej oraz produktów tejże.

Trudno Panu T. pisać skoro już nie ma w narzędziach spojrzenia subiektywnego  czy nawet zwyczajnej obiektywnej relacji,  o prawdzie nie wspominając.  Tę głęboką  prawdę sumienia wyłożył kiedyś nieodżałowanej pamięci Stanisław Rembek, literat i zawodowy nauczyciel. Na pytanie dlaczego już nie pisze (a było to w okresie kiedy już go drukowano po okresie stalinowskim) odpowiedział, że wszystkie dobre rzeczy dawno napisano a teraz pozostaje jedynie czytać.

Filmowy  Pan T. czyli Tyrmand za woalką przywołuje ożywioną przez Pawlikowskiego technikę czarno-białą i jej nostalgiczny klimat. Mimo opresji bohatera chciałoby się na chwilę zanurzyć w gęstym dymie papierosowym sal i półlegalnych występów jazzowych tamtych lat. I może warto tęsknić za ostatnimi Mohikanami inteligencji.

Źródło fotosów: serwis prasowy filmu „Pan T.” 

Tarantino czyli ciągle młode kino